piątek, 3 czerwca 2016

Zwiedzanie Madrytu + podsumowanie wyjazdu

Przy okazji konferencji moich "host" rodziców udało nam się całą rodziną zwiedzić Madryt. Spędziliśmy weekend w stolicy słonecznej Hiszpanii, która zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Madryt zaskoczył mnie połączeniem historycznej archiktektury z tą bardzo nowoczesną. Ludzie jak w każdej stolicy chodzą 3 razy szybciej i można zauważyć wpływ róznych kultur, nie tylko tych europejskich. Zauważyłem również że Madryt jest miastem bardzo aktywnym społecznie. Podczas sobotniego popołudnia odbyły się tam dwie orgomne manifestacje. Jedna w której uczestniczyli skrajni hiszpańscy nacjonaliści domagający się zamknięcia granic dla obcokrajowców, a druga wręcz przeciwnie zachęcała hiszpański rząd do otworzenia granic na obywateli innych krajów Europy i nie tylko. W niedzielny poranek udaliśmy się z rodziną do kościoła. Po spotkaniu poznałem ludzi z wielu zakątków świata takich jak Stany Zjednoczone, Wielka Brytania, Meksyk i Kanada. Była to dla mnie kolejna okazja do poprawienia moich umiejętności językowych. Co zaskoczyło mnie najbardziej pomimo tego że była tam niedziela, wszystkie sklepy były otwarte co w Badajoz jest rzeczą co najmniej niespotykaną




Podsumowując, hiszpanie okazali się wspaniałymi przyjaciółmi, można powiedzieć, że "do tańca i do różańca".  Spędziliśmy z nimi wspaniałe dwa miesiące i mamy wspomnienia, których nikt nam nie zabierze. Hiszpanie na pewno są ludzmi bardzo kontaktowymi ale zarazem głośnymi. Nie lubią normalnie rozmawiać,  a krzyk jest dla  nich całkiem normalny, również na lekcjach. Nauczyciele tutaj są zdecydowanie bardziej cierpliwi od naszych, ale to wyraźnie wynika z warunków w jakich muszą pracować bowiem to co w Hiszpanii jest ciszą u nas już jest hałasem i dużym zagrożeniem kartkówki bądz innej kary. Ze spraw które najbardziej rzuciły mi się w oczy mogę wypowiedzieć się o problemach hiszpanów, które dla nas mogą wydawać się błahe. Wynika to jednak z tego, że mają oni wydłużony okres dorastania. W Polsce w wieku 18 lat zaczyna się myśleć o przyszłości, samodzielności itp, a tutaj młodzież inaczej podchodzi do tych spraw. Wszystko przez to, że rodzice tutaj utrzymują swoje dzieci praktycznie do 30 roku życia. Nie jest to jednak wina młodzieży tylko systemu edukacji który nie pozwala jej wcześniej rozwinąć skrzydeł. Niemożliwą rzeczą jest studiować(co w Hiszpanii jest płatne) i studiować. Na zakończenie chciałem podziękować wszystkim bez wyjątku za całe dwa miesiące pełne atrakcji. Na zawsze pozostaniecie w moim sercu i zawsze będę o was wspominał jako o mojej drugiej rodzinie.


Bartosz

środa, 1 czerwca 2016

See you again...

Minęły kolejne dwa tygodnie, a ja nadal nie wiem, jak szybko mija nam czas. Nim się obejrzałam nadszedł czas na napisanie nowego posta.
Nasz przyjazd równał się z nadejściem pory deszczowej, która miejmy nadzieję dobiegła właśnie końca. Jednak ciekawą rzeczą jest też to, że wszyscy obchodzą teraz swoje urodziny. W zeszłym tygodniu byliśmy na urodzinach Oskara, który zorganizował je w miejscu, gdzie jego 'zespół' przygotowuje się do karnawału i gdzie trzymają swoje trofea i pamiątkowe stroje.
Przyjęcie było bardzo fajnie zorganizowane. Oskar zadbał o każdy aspekt tak, żeby jego gościom się nie nudziło. W pewnym momencie poprosił nas wszystkich o wyjście na dwór, rozdał kolorowe paczuszki, w których był proszek, którego używa się podczas festiwalu kolorów. Razem z Igą i Bartkiem nie braliśmy bezpośredniego udziału w tej zabawie, żeby się nie pobrudzić, ale koniec końców i tak wszyscy byliśmy tak samo kolorowi. Nasi koledzy o to zadbali. Później Oskar z Martą pozwolili mi przymierzyć parę swoich karnawałowych nakryć głowy. Połowa z nich była tak ciężka i niewygodna, że bez pomocy Oskara nie byłabym w stanie utrzymać ich na głowie.




Przez te trzy tygodnie działo się tyle, że nie wiem, jak o tym opowiedzieć. Kiedy zaczęliśmy żyć ich życiem, funkcjonować na tych samych zasadach, nagle wszystko stało się normą. Czymś, do czego się przyzwyczailiśmy i czego nam będzie brakować. Po tych dwóch miesiącach spędzonych tutaj mogę śmiało stwierdzić, że życie tutaj jest prostsze. Chociaż z drugiej strony trudniejsze i bardziej problematyczne. Dla nas jako ludzi z zewnątrz, z innego państwa ich problemy wydają się dosyć odległe, bo jesteśmy przyzwyczajeni do rozwiązywania swoich własnych, gdzie prawdę mówiąc, mając 18 lat, stajemy się odpowiedzialni za siebie. Musimy dbać o własną przyszłość, bo nikt inny za nas tego nie zrobi, podczas gdy tutaj rodzice opiekują się swoimi dziećmi do 30. Spowodowane jest to tym, że studia są tutaj płatne i nie jest się w stanie pogodzić pracy z nauką, więc dzieci zostają dziećmi swoich rodziców dodatkowe 10 lat, nie tak jak w przypadku Polaków.

Przyjeżdżając tutaj nie miałam żadnych oczekiwań. Im mniej oczekiwań się ma, tym mniejsze są ewentualne rozczarowania. Szkoła okazała się bardzo fajna. Uczniowie bardzo przyjaźni, chociaż, jak powiedziałaby moja pani z gimnazjum, o 3 decybele za głośni. Znaczącą różnicą dla nas było uczenie się po angielsku. Nasza obecna klasa jest klasą językową, więc dla niej nie było żadnej różnicy czy uczą się po hiszpańsku, czy angielsku, ale dla nas przestawienie się na terminologię angielską było dość skomplikowane, nawet jeśli znaliśmy odpowiedzi na zadawane nam pytania.
Poznałam wielu ciekawych ludzi, którzy bardzo często szukają najbardziej okrężnej drogi do osiągnięcia swojego celu i wszystko robią na ostatnią chwilę.

Wczoraj przeprowadziliśmy też wywiad z Mrs. Laurą Morala. Bardzo interesująca osobowość z wieloma zainteresowaniami. Ja sama nazwałabym ją człowiekiem orkiestrą, bo nie codziennie spotyka się kobietę, która pływa, maluje, uczy fizyki i zna hiszpański, angielski i francuski. Jest to naprawdę fantastyczna kobieta.

Nadchodzi czas powrotu do domu... Powoli zaczynam tęsknić za moimi hiszpańskimi przyjaciółmi. Wracamy do rzeczywistości, do naszych rodzin, tym samym zostawiając nowe rodziny. To nie jest nasze pożegnanie, ponieważ wiem, że zobaczymy się jeszcze raz.


czwartek, 12 maja 2016

Sevilla, tiene un color especial...

   Po kolejnych tygodniach spędzonych w Hiszpanii przyszła pora na podzielenie się kolejnymi wrażeniami. Podczas gdy nasze przyjaźnie stają się coraz bliższe, cały czas przypominam sobie ,że zostało nam już niestety tylko 26 dni. Nasze rodziny, znajomi, nauczyciele i wiele innych osób sprawiają, aż chce się uśmiechać i nawet nie chce się myśleć o perspektywie zbliżającego się powrotu. Z drugiej strony nie ma co się martwić na zapas tylko trzeba cieszyć się każdą chwilą pobytu, a o to akurat naprawdę nie jest ciężko.

  Po miesiącu w którym głównym celem było oswojenie, przyszedł czas na pierwszą wycieczkę. W piątek (29.04) od razu po szkole obraliśmy cel Sevilla by spędzić w niej cały majowy weekend. Ugościła nas pewna znajoma rodzina moich "rodziców". Przyjęli nas bardzo gorąco, a wieczorne śpiewy i wspólne modlitwy zapamiętam na bardzo długo. W sobotę z samego rana wyruszyliśmy na podbój wcześniej wspomnianej Sevilli. Miasto od samego początku zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Wjechaliśmy do miasta drogą na której znajdowały się departamenty krajów Ameryki Południowej. Trzeba przyznać wyglądało to co najmniej bardzo dobrze. Centrum Sevilli osobiście przypominało mi nasz polski Wrocław, oczywiście w odpowiedniej proporcji. Po całym dniu różnych atrakcji (m.in pływaliśmy łódkami co przysporzyło nam wiele problemów) wróciliśmy do Dos Hermanas (miasto gdzie mieszkała zaprzyjaźniona rodzina) leżącego około 15 minut od centrum miasta. Odbywała się tam akurat La Feria, czyli coś przypominającego polski festyn. Karuzele, zjeżdżalnie i wiele wiele innych atrakcji zajęło nasz czas do późnych godzin nocnych. Niedziele spędzilismy w gronie rodzinnym, a do Badajoz wróciliśmy dopiero w poniedziałek, a nie jak to miało być według początkowego planu w niedziele.

  Kolejny tydzień spędziliśmy już w naszym Badajoz, gdzie tygodnie upływają pod znakiem spotkań z przyjaciółmi i weekendowych spotkań z przyjaciółmi rodziny. Wszyscy traktują nas bardzo pogodnie nawet gdy widzą nas pierwszy i prawdopodobnie zarazem ostatni raz w życiu. Aż chciałoby się zabrać wszystkich ze sobą do Polski...

Bartosz

czwartek, 5 maja 2016

Hiszpańska " majówka "

Jak się okazało, ku mojemu zaskoczeniu tutaj też miałam okazję zaznać trochę dłuższego weekendu, jakim jest majówka. Chociaż przyznam, że tym razem ta przerwa nie wyglądała tak jak zazwyczaj... Normalnie po prostu zostałabym w domu i przesypiała całe dnie, tutaj jednak moi 'host-rodzice' zapewnili mi rozrywkę, jaką była podróż do Sevilli.
Dokładnie o godzinie 7 rano w sobotę zadzwonił alarm, że pora wstawać. Obudziłam się z uśmiechem na twarzy, wyjrzałam za okno, a promienie słońca zapowiadały mi wspaniały dzień.
Szybko się ubrałam, pomalowałam i dopakowałam ostatnie rzeczy mi potrzebne do walizki, i zanim się obejrzałam już wsiadaliśmy do auta. Podróż zleciała mi w miarę szybko, bo nie ukrywam, że udało mi się przespać większość czasu. Po drodze zatrzymaliśmy się w kawiarence, żeby zjeść śniadanie, które w moim przypadku składało się z kawy i zwykłej kanapki. Następnie z powrotem zapakowaliśmy się do auta i po godzince jazdy byliśmy już na miejscu.
Nie mogę powiedzieć, bo moi 'host-rodzice' naprawdę się postarali, hotel, w którym zatrzymaliśmy się, nie ukrywam, wydawał się drogi, a w środku budynku naprawdę był piękny wystrój, wszystko było bardzo nowoczesne i jasne, co bardzo przypadło mi do gustu. Zostawiliśmy walizki, wzięłyśmy ze sobą najważniejsze i najbardziej przydatne nam rzeczy i ruszyliśmy 'na miasto'. Tam spotkaliśmy Daniego, Bartka i całą rodzinkę ' Lizardów'. Razem udaliśmy się na krótki spacer w kierunku pałacu na Placu Hiszpańskim, gdzie zostaliśmy trochę dłużej, bo zwyczajnie chcieliśmy razem spędzić miło czas pływając łódkami w okół pałacu. Następnie wybraliśmy się na obiad, gdzie razem z Bartkiem zamówiliśmy jedne z najpyszniejszych pizz, jakie kiedykolwiek jedliśmy. Po obiedzie trzeba było zrzucić trochę kalorii, dlatego udaliśmy się w kierunku centrum spacerkiem i tam, zostaliśmy już do samego wieczora. Chodziliśmy, robiąc masę zdjęć, zatrzymując się w kawiarenkach na różne słodkości i zwyczajnie spędzając ze sobą miło czas. W końcu nadeszła pora, aby się rozdzielić. Całą rodzinką udaliśmy się do hotelu, gdzie zjedliśmy kolację, a następnie każde z nas udało się do swoich pokoi. Postanowiłyśmy z Andreą, że skoro kolejnego dnia też czeka nas dużo zwiedzania i wczesne wstawanie, to weźmiemy szybki prysznic i pójdziemy spać, jak najwcześniej się da. Niestety, nie udało nam się tego dotrzymać, bo cały czas nasuwały nam się coraz to nowe tematy do rozmowy, Rozmawiałyśmy o wszystkim i o niczym, wygłupiałyśmy się, jak siostry i po prostu cieszyłyśmy się faktem, że znowu możemy spędzać czas razem.
'sweet selfie'

        Kolejnego dnia, muszę przyznać, że    wstanie i zebranie się z łóżka było dla nas nie lada wyzwaniem. Dlatego na ostatnią chwilę udało nam się opuścić pokój. Przed wejściem głównym czekali na nas rodzice Marii, oraz sama Maria wraz z Violettą i Ellą.
Razem udaliśmy się na śniadanie, które też tak jak poprzedniego dnia bez kawy obejść się nie mogło. Kolejno udaliśmy się na dość długi spacer i obiad. Następnie wraz z dziewczynami udałyśmy się w kierunku przystanku autobusowego, gdzie miała czekać Coral i wszystkie wyruszyłyśmy do centrum. Ten wypad muszę przyznać też niósł ze sobą miliony zdjęć. Następnie udałyśmy się na dobrą kawę wraz z ciastem i jak się zorientowałyśmy dzień dobiegał końca. Powoli i niechętnie ruszyłyśmy na spotkanie z rodzicami. Pożegnaliśmy się i udaliśmy się w drogę powrotną. Do domu zajechaliśmy późno, bo dopiero koło godziny 24, więc jedyne co zrobiłam po przyjeździe, to wzięłam szybki prysznic i położyłam się spać, całe szczęście, że poniedziałek był wolny!

'sguad goals'




:)


















poniedziałek, 2 maja 2016

Dopasowanie...

Kalervo Oberg wymienia 4 fazy adaptacji kulturowej:
⦁ miesiąc miodowy
⦁ szok kulturowy
⦁ ożywienie
⦁ dopasowanie.
Według tego schematu jestem jeszcze na pierwszym z etapów, ponieważ jestem tak zafascynowana wszystkim, co dzieję się dookoła mnie... Jednak moim zdaniem najzwyczajniej w świecie ominęłam trzy pierwsze etapy i po prostu się dopasowałam. Można powiedzieć, że zrozumiałam albo zaakceptowałam przyzwyczajenia naszych nowych znajomych. Zauważam różnicę między naszymi kulturami, ale nie przeszkadza mi to.




Nasz czas upływa tutaj jak z bicza strzelił. Nim się obejrzałam minął pierwszy miesiąc, czyli jesteśmy już w połowie naszego pobytu tutaj. Z dnia na dzień coraz bardziej zakochuję się w tym mieście, w krajobrazie i klimatycznych, wąskich uliczkach. Podziwiam ludzi za ich otwartość i chęć nawiązania kontaktu, nawet bez znajomości języka. Po pierwszym tygodniu myślałam, że funkcjonują tutaj bardziej zamknięte kręgi. Jeśli kolegujesz się z jedną grupą, nie powinieneś spotykać się z inną, ponieważ wypełnią twój czas bez reszty. Jak się okazało, prawdopodobnie jest to prawdą, ale z racji tego, że jesteśmy zza granicy, obowiązują nas inne prawa. Dodatkowym plusem jest też fakt, że jeśli chcemy się z kimś spotkać, nasi znajomi starają się nam to ułatwić.






Myślę, że jedyną wadą tego projektu jest tęsknota za rodziną. Bądź, co bądź, ale nie da się zapomnieć o swoich przyzwyczajeniach wyniesionych z domu, o relacjach, jakie łączą nas z najbliższymi. Jednak muszę przyznać, że moja hiszpańska rodzina stara się zastąpić moją z dobrym skutkiem. Czasem napada mnie uczucie, że mogłabym wrócić już do domu, położyć się w swoim łóżku, powygłupiać się z siostrą... Wtedy z odsieczą przybywają Jesus i Adela, sprawiając, że nie mam ochoty być w innym miejscu na Ziemi niż tutaj, w ich domu. Za przykład mogę przytoczyć list, który dostałam od nich dokładnie w miesięcznicę mojego pobytu tutaj. Myślę, że była to najbardziej miła i wzruszająca rzecz, która mi się tutaj przytrafiła. Nazwanie mnie córką mogłoby się wydawać rzeczą stosunkowo normalną z racji tego, że mieszkam w ich domu, ale takie detale sprawiają, że czuję się tutaj jak w domu. Bez względu na barierę językową, która przestaje mieć znaczenie. Już teraz zaczynam żałować, że spędzę tutaj jeszcze tylko miesiąc, bo znowu będę musiała zostawić moją rodzinę





Warto wspomnieć też o wyśmienitym jedzeniu, które serwuje mi Adela, która jest najlepszą kucharką, jaką w życiu poznałam (przepraszam mamo i babciu). Nie jestem przyzwyczajona do jedzenia tak ciężkich potraw, ale za każdym razem, kiedy widzę je na moim talerzu, nie mogę się oprzeć. W ostatnim czasie namówiłam Adelę do wzięcia dnia wolnego i ja zajęłam się obiadem. Byłam podwójnie zestresowana, ponieważ zdecydowałam zrobić kotlety mielone, których w życiu sama nie robiłam, nie wspominając już o moim wstręcie do surowego mięsa. Drugim powodem była obawa przed niepowodzeniem. Jeśli gotuje się dla tak dobrej kucharki, wstydem byłoby, gdyby coś poszło nie tak... Na całe szczęście oprócz lekko zadymionej kuchni i telefonu do babci wszystko poszło bardzo dobrze. Rodzince smakowało, więc czuję się dumna i szczęśliwa.

Co do szkoły... Szkoła jak szkoła. Musimy się uczyć i nic pod tym względem się nie zmieniło. Nauczyciele są fantastyczni. Pani Auxi pomogliśmy uczyć grać w siatkówkę, panu Juanmie obiecaliśmy przygotować prezentacje o Auschwitz i o naszym punkcie widzenia, jako najbardziej dotkniętych  II wojną światową. Uczestniczyliśmy również w projekcie o sławnych kobietach, który był bezpośrednio związany z projektem Women as Spiritus Movens towards Equality in the European Citizenship.


Kinga

sobota, 16 kwietnia 2016

Cada comienzo trae consigo una nueva historia

Nasza podróż do Badajoz przebiegła spokojnie i szczęśliwie. Lecieliśmy około 4 godzin. Mimo, że czas lotu nie należał do najkrótszych, zleciał mi w miarę szybko. Oczywiście nie obeszło się bez 'zmrużenia oka' , co w moim przypadku skutkowało przespaniem większości czasu lotu :)
W pewnym momencie ze snu wyrwał mnie komunikat pilota, że od wylądowania dzieli nas tylko znikłe 30 minut oraz, że na miejscu niestety nie przywita nas piękna słoneczna pogoda... Mimo tego, na mojej twarzy pojawił się ogromny uśmiech, że w końcu będę mogła zobaczyć się z Andreą i będę miała okazję poznać jej rodzinę.
Odebranie bagaży przebiegło dla mnie w mgnieniu oka, w kolejnej sekundzie ujrzeliśmy wyczekujących na nas : Andreę i Daniela. Wybiegli do nas, żeby nas uściskać i po paru minutach przytulania się i wymieniania uśmiechów wybraliśmy się w podróż do domu. Do miejsca, w którym mieszkamy  dzieliło nas około 3 godzin, ale ta podróż również zleciała bardzo szybko. Za oknem mogliśmy zobaczyć piękne krajobrazy, którym bardziej malowniczego wyglądu dodał potem zachód słońca.
'sunset'
szybkie 'selfie' tuż przed samym wylotem :)






Wkrótce,  zanim się obejrzałam, przed domem czekała na mnie Marisol ( moja host-mama ), która jak tylko mnie zobaczyła od razu mnie wyściskała i zabrała żeby pokazać mieszkanie.
"Mieszkanko jest bardzo przytulne i czuć w nim ciepłą rodzinną atmosferę" - pomyślałam- "prawie jak w domu". Okazało się, że wcale się nie pomyliłam, co do oceny mojej nowej rodzinki. Z dnia na dzień czuję się tutaj, tak, jak u siebie w domu. Moi host-rodzice traktują mnie w zupełności jak swoją córkę :) Dlatego wiem, że zapowiadają się wspaniałe dwa miesiące.

 

A co odnośnie szkoły?
Przyznam się, że przez pierwszy tydzień byliśmy pewnego rodzaju "atrakcją" dla najmłodszych. Co chwilę podchodzili, zagadywali ( choć ograniczało się to tylko do najnormalniejszego 'Hi, my name is ..' ), nawet pytali, czy mogą zrobić sobie z nami zdjęcia :)
Nauczyciele i uczniowie z naszej nowej klasy przywitali nas naprawdę ciepło.
Wydaję mi się, że naprawdę złapaliśmy dobry kontakt z nowymi kolegami i koleżankami, a nasze spotkania nie ograniczają się tylko do szkoły, ale również widzimy się w czasie wolnym, czy to po szkole, czy to w weekendy :)

'Colegio Diocesano San Aton'

Iga

piątek, 15 kwietnia 2016

Pierwsze wrażenia z wyjazdu

Gdy wylądowaliśmy 4 kwietnia o godzinie 17.00 czasu portugalskiego zaskoczył nas chłodny powiew wiatru i delikatnie odczuwalna mżawka na skórze. Gdy zapakowaliśmy nasze walizki do samochodów, wyruszyliśmy w 3-godziną podróż z Lizbony do Badajoz. Piękne portugalskie widoki rozciągały się w okolicy autostrady, którą jechaliśmy, przypominając książkowe opisy przyrody na przykład w "Ani z Zielonego Wzgórza".

Po dotarciu do Badajoz spotkaliśmy się z innymi rodzinami pod naszą szkoła. Tam poznałem Javiera, który okazał się bardzo miłym gościem. Hiszpanie od razu pokazali nam swoją otwartość i skłonność do ciągłego uśmiechania się. Po tym szkolnym "zebraniu" przyszedł czas na punkt kulminacyjny całego dnia - poznanie całej rodziny. Przywitali mnie bardzo ciepło i od razu wiedziałem, że zapowiadają się wspaniałe 2 miesiące. Tamara (moja host mama) pochodzi ze Słowacji, co sprawia, że gdy nie potrafimy się ze sobą porozumieć, zawsze możemy powiedzieć to w swoim ojczystym języku i na pewno się dogadamy. Coś, co mnie bardzo zaskoczyło to to, że Paul (mąż Tamary), który pochodzi z Dominikany, również mówi po słowacku. Poza tym cała rodzina mówi bardzo dobrze po angielsku, co bardzo ułatwiło mi wkomponowanie się do ich rodziny.

Pierwszy dzień w szkole zapamiętam jako setki oczu patrzących na nas prawie jak na małpki w zoo. Dziesiątki dzieci pragnących podejść i nas zobaczyć albo po prostu powiedzieć "Hello, my name is XYZ". Na szczęście ich starsi koledzy i nauczyciele w porę reagowali aby dać nam choć trochę spokoju w pierwszy dzień. Klasa, do której trafiliśmy, okazała się naprawdę dobrym miejscem dla nas.
Od razu znalezliśmy wspólny język i tematy, o których możemy rozmawiać godzinami. Hiszpańska szkoła bardzo różni się od naszej. Pierwsza rzecz, która najbardziej rzuca się w oczy to w Hiszpanii w czasie zajęć tj. 8.15-14.15 jest tylko jedna 30-minutowa przerwa. Poza tym lekcja w Hiszpanii trwa nie 45, a 55 minut. Uczniowie nigdy nie zmieniają klasy, ponieważ to nauczyciele odnajdują swoją klase.

Po tygodniu adaptacji w szkole przyszedł czas na pierwszy wypad w gronie znajomych (do piątku spotykaliśmy się tylko w naszym polskim gronie). Zaowocowało to poznaniem w późniejszych godzinach innych ludzi, również spoza naszej szkoły. Zasadniczą różnicą, jeśli chodzi o piątkowe spotkania, jest to, że w Polsce zazwyczaj znajdujemy jedno miejsce, w którym spędzamy cały wieczór, a tu wybraliśmy się na kilkugodzinny spacer ze śpiewami czy tańczeniem Poloneza na jednym ze skwerów.

W niedziele dołączyły do nas trzy Finki, które zrobiły (moim zdaniem) jeszcze większą furorę od nas, ponieważ o ile w Hiszpanii można spotkać osoby o naszej urodzie, to one okazały się dla Hiszpanów zupełną "egzotyką". Trzy blondynki o niebieskich i zielonych oczach są tutaj czymś niespotykanym. Same dziewczyny okazały się bardzo miłe i dzięki temu możemy tworzyć zgraną i uśmiechniętą "ekipę Erasmusa".

Bartek